Listopad w kinie Millenium
9 XI 2009 - ENEN
23 XI 2009 - KOCHAM CIĘ OD TAK DAWNA
9 XI 2009
ENEN
reżyseria: Feliks Falk, scenariusz: Feliks Falk, zdjęcia: Arkadiusz Tomiak, muzyka: Bartłomiej Gliniak
obsada: Borys Szyc, Grzegorz Wolf, Magdalena Walach
thriller, Polska, 2009, 100 min
KINO MILLENNIUM: 16 XI 2009, g. 20.00
W trakcie prac porządkowych we wrocławskim szpitalu, zniszczonym podczas powodzi, młody lekarz zauważa, że dokumenty jednego z pacjentów przepadły bez śladu. Pacjent sam nie jest w stanie z nikim się porozumieć, nie reaguje na próby kontaktu. Lekarz postanawia zastosować wobec tajemniczego pacjenta terapię, która pozwoli odkryć jego tożsamość. W dodatku sam, niczym detektyw, rozpoczyna prywatne śledztwo, które ma doprowadzić do wyjaśnienia zagadki. Nawet nie podejrzewa, że prawda, którą odkryje, może zagrozić życiu innych ludzi.
MÓWI FELIKS FALK
To nie miał być film o powodzi 1997 roku. Nie sądzę, żeby w Polsce ktoś taki film nakręcił, bo nawet przy wykorzystaniu komputerów będzie za drogi. Ale tamta powódź podsunęła mi ciekawy pomysł. Ktoś mi powiedział, że czytał we wrocławskiej prasie historię ewakuacji jednego z tamtejszych szpitali, po której okazało się, że jakiś pacjent nie ma żadnych dokumentów. Nie wiem, jak się potoczyły losy tamtego człowieka, ale to była pewna inspiracja. Na kanwie tamtej historii opowiedziałem własną. Z jednej strony mogła toczyć się w dowolnym mieście podczas dowolnej powodzi – tegorocznej lub nawet przyszłorocznej, z drugiej jednak strony, sprawa, której dotyczy, mogła wydarzyć się przed 1980 rokiem. Wybrałem to drugie. W pracy nad tekstem pomogła mi Agnieszka Holland – bardzo sobie cenię jej doświadczenie w umiejętności konstruowania postaci.
„Enen” jest thrillerem. Jego bohaterem jest psychiatra, który próbuje zgłębić tajemnicę człowieka – właśnie człowieka, a nie pacjenta. Mój bohater jest psychiatrą niepokornym, mocno odbiegającym od stereotypowego widzenia psychiatry na ekranie – nie jest ani szaleńcem, ani układnym rutyniarzem. Chciałem, by była to postać ciekawa, niekonwencjonalna. W końcu decyduje się na terapię i określenie tożsamości jednego z pacjentów, stawiając wszystko – pracę, karierę naukową, rodzinę – na jedną kartę. Nie ma pewności, czy nie jest oszukiwany. W pewnej chwili pyta tego pacjenta, czy on przypadkiem nie udaje chorego, czy nie widział „Lotu nad kukułczym gniazdem”? Ale pragnienie poznania tajemnicy, dopomożenia człowiekowi jest silniejsze. Są tajemnice, wobec których stajemy bezradni: w tym przypadku tajemnica ludzkiego mózgu.
Namawiano mnie, bym postawił kilka kropek nad „i” , powiedział, że pacjent – o ile uda się go wytrącić z tego stanu niemal katatonicznego – okazał się niebezpieczny dla otoczenia. Albo żeby mój bohater, kiedy dowie się prawdy, porzucił pacjenta lub zatrzymał go przy sobie, zmienił swój stosunek do psychiatrii albo w ogóle odszedł z zawodu. Wolałem jednak pozostawić tych kilka niedopowiedzeń. W końcu film to rodzaj dialogu z widzem i jemu chcę zostawić ostatnie zdanie. Nie chcę też rozstrzygać, czy mój psychiatra popełnił błąd w sztuce, wprowadzając pacjenta do swojego domu. Wiem, co prawda, że jest nurt we współczesnej psychiatrii, który sugeruje, by niektórym pacjentom umożliwić życie poza zakładem zamkniętym, wśród innych ludzi, w społeczeństwie. Problem jednak w tym, że po pierwsze nie wiadomo, z jakim pacjentem mamy do czynienia w tym przypadku, a po drugie – ci inni ludzie nie chcą czuć się zagrożeni obecnością chorego. Społeczeństwo źle znosi odmienność, pamiętamy, że psychiatria bywała wykorzystywana przez komunistyczny aparat represji – choćby te sowieckie psychuszki i „schizofrenia bezobjawowa”, na jaką zapadali dysydenci. Ale to wcale się nie skończyło wraz z upadkiem komunizmu. Co jakiś czas możemy przeczytać w prasie o przypadku zamknięcia kogoś zdrowego w zakładzie psychiatrycznym na życzenie rodziny, której udało się skorumpować sędziego. W „Enenie” kontekst historyczny co prawda jest istotny ze względów dramaturgicznych, ale nie jest najistotniejszy. Dla mnie jest pretekstem do pokazania wyborów moralnych jakich musieli dokonywać ludzie przed 1980 rokiem. I czego o tych ludziach dowiaduje się bohater.
Rolę psychiatry zaproponowałem Borysowi Szycowi z dwóch powodów. Uważam, że niezależnie od talentu i sporych już umiejętności, jest jednym z niewielu w Polsce aktorów „energetycznych”. Może zagrać człowieka z pasją, twardo dążącego do celu. Wydawało mi się także, że Szyc staje się mimowolnym więźniem wizerunku komediowo-imprezowego, który zawdzięcza rolom filmowym, w jakich jest obsadzany, chociaż z kolei w teatrze potrafi zagrać serio. Pomyślałem, że taka rola jak w „Enenie” stwarza szansę, by się od tego tabloidowego image’u odbić, a Borys Szyc z tej szansy skorzystał.
Długo szukaliśmy aktora do roli pacjenta. W końcu trafiliśmy na Grzegorza Wolfa. Jest aktorem o talencie kameleona: zmienia się w zależności od kostiumu i charakteryzacji, a jeszcze w dodatku potrafi to zagrać. To jego pierwsza tak duża i tak trudna rola na ekranie. Zdecydowałem się na niego także dlatego, gdyż uznałem iż w roli psychicznie chorego będzie bardziej wiarygodny niż znany aktor. Moim zdaniem Wolf powinien w tym filmie zostać dostrzeżony i doceniony.
MÓWI BORYS SZYC:
Z Feliksem Falkiem spotkałem się przed kilku laty, kiedy przygotowywał się do realizacji „Komornika”. Długo wtedy rozmawialiśmy o możliwości współpracy, choć nie udało się nam zrobić tego filmu razem. Między innymi dlatego, że byłem za młody do roli. Ale udało się nam zawiązać pewną nić porozumienia, w obu nas została chęć współpracy.
Dlatego bardzo się ucieszyłem, kiedy Feliks miał w ręku gotowy scenariusz i zwrócił się do mnie z propozycją zagrania w „Enenie”. Nikt jeszcze nie zaproponował mi roli psychiatry. Uznałem to za propozycję szczególnie ciekawą, zwłaszcza w odniesieniu do „Wojny polsko-ruskiej” Xawerego Żuławskiego, w której właśnie grałem postać krańcowo odmienną.
Nagle okazało się, że mam dwa tygodnie, by przeistoczyć się z dresiarza we wrażliwego inteligenta. To było dla mnie prawdziwe wyzwanie – zarówno zawodowe, aktorskie, jak i osobiste. Przyjąłem je z ochotą, bo praca nad tą rolą była dla mnie czymś nowym.
Na planie filmu Żuławskiego grałem łysego „dresa”, tu łysy być nie mogłem. Zrobiliśmy więc perukę, może trochę bardziej odważniejszą niż pasowałaby do naszych czasów. Ale przecież mówi się, że w każdym psychiatrze tkwi odrobina szaleństwa. Przynajmniej w moim Kostku, który nie tyle leczy przypadki, ile spotyka się z chorymi ludźmi i próbuje im pomóc. Może to nie jest typowe dla lekarzy, lecz on nasiąka sprawami pacjentów. Myślę więc czasem, że jeśli zostało w nim coś z szaleństwa Silnego, bohatera „Wojny polsko-ruskiej”, to to tylko pomoże tej roli. Praca nad postacią Kostka, który w swym pragnieniu niesienia dobra nieświadomie budzi diabła, była dla mnie nie tylko interesującym przeżyciem, ale i cennym doświadczeniem. Chciałbym, by tak samo ocenili ją widzowie.
ENEN
- KINO MILLENNIUM: 16.11.2009
- Czas trwania: 100 minut,
- Seans o godzinie: 20:00
- Bilety indywidualne: 10 złotych.
23 XI 2009
KOCHAM CIĘ OD TAK DAWNA
reżyseria: Philippe Claudel, scenariusz: Philippe Claudel, zdjęcia: Jerome Almeras, muzyka: Jean-Louis Aubert
obsada: Kristin Scott Thomas, Elsa Zylberstein, Serge Hazanavicius, Claire Johnston
dramat, Francja, 2008, 115 min
KINO MILLENNIUM: 23 XI 2009, g. 20.00
Juliette spędziła w więzieniu 15 lat. Po wielu latach życia w zamknięciu, opuszcza w końcu mury celi. Przez cały ten czas nie miała kontaktu z żadnym z członków swojej rodziny, dlatego kiedy pod swój dach przygarnia ją Lea, młodsza siostra, Juliette wcale nie czuje wdzięczności. Dzięki czułości Lei i jej rodziny początkowa niechęć i dystans Juliette znikają, a kobieta zaczyna wracać do normalnego życia.
WYWIAD Z REŻYSEREM
Wywiad przeprowadziła Rebecca Ribichini
- Jakie były twoje inspiracje?
- Na początku wszystko było bardzo proste. Chciałem zrobić film, który składałby się z portretów, który czerpałby w pełni z możliwości filmu (jego wszystkich wymiarów), który opowiadałby historię kobiety. Chciałem coś zmienić, w moich książkach opowiadam raczej o mężczyznach.
- Co sprawiło, że właśnie z tej historii postanowiłeś zrobić film?
- Miałem potrzebę napisania o kobiecie i od razu wiedziałem, że będzie z tego film. Może dlatego, że chciałem pracować z aktorką. Marzeniem moi było patrzeć drugiej osobie w oczy i pracować bez słów. Chciałem wykorzystać twarz i emocje aktorki trochę tak, jakbym używał słów… Pewnie dlatego chciałem zrobić film, a nie pisać powieść.
- Kiedy zacząłeś myśleć o tym, żeby wyreżyserować swój scenariusz?
- Od początku chciałem zająć się reżyserią. Przez ostatnie 10 lat napisałem 12, może 15 scenariuszy dla francuskich producentów i reżyserów, ale nigdy nie chciałem ich reżyserować. Ale ten chciałem, choć wciąż nie wiem dlaczego. Właściwie wiem dlaczego. Od początku cały film miałem w swojej wyobraźni i wiedziałem, jak chcę skomponować kolejne sceny, jakiego światła użyć, jakiej muzyki, jakiego ruchu ciała, kamery, ram filmowych. Byłem gotowy stać się reżyserem. Potrzebowałem czasu. Pierwszą powieść opublikowałem, kiedy miałem 37 lat. Pierwszy film wyreżyserowałem w wieku 47 lat. W życiu nie ma miejsca na pośpiech. Kiedy miałem 20, 30, 35 lat nie posiadałem żadnych doświadczeń. Żeby pisać trzeba mieć za sobą jakieś historie, obserwować życie swoje i innych. Ważne jest żeby kochać, stracić przyjaciół, poczuć ból, piękno i przyjemność. Wtedy można pisać z pełną szczerością. Pisanie nie musi się opierać na prawdziwym życiu, ale ważne jest dla mnie to, żebym był w nim szczery.
- Ale w filmie wykorzystałeś wątki autobiograficzne?
- Może w dwóch kwestiach. Jak Michel [Laurent Grévill], który był nauczycielem w więzieniu przez 11 lat, mam doświadczenie nauczania w więzieniu. Ważne było dla mnie także to, by zdjęcia odbyły się w Nancy – to miało znaczenie dla prawdziwości tej historii, to nie jest paryska opowieść. Życie wygląda inaczej w małych miasteczkach. Ma się więcej czasu dla innych. Chciałem stworzyć coś w rodzaju autobiograficznego krajobrazu. Wybrałem różne plany, moje życie jest związane z tymi miejscami. To nie ma znaczenia dla widowni, ale dla mnie tak. Chciałem pracować w „moim” środowisku.
- Struktura i poszczególne detale kolejnych scen są szczególnie dokładnie dopracowane. Czy twoje pomysły ewoluowały czy raczej wszystko było zaplanowane?
- Lubię wszystko kontrolować i planować, to mój sposób pracy. W następnym filmie będzie tak samo, i kiedy zrobię ich 10, też będę tak pracował. Zanim zaczęły się zdjęcia zrobiłem coś w rodzaju storyboardu, naszkicowałem każdą scenę, która tworzyła ramy opowieści filmowej. Zrobiłem to, bo chciałem wykorzystać każdy mikroskopijny detal, by wyrazić wszystko do końca. Między bohaterami jest akcja, a poza nią rzeczy, których publiczność nie rejestruje cały czas. Jestem jednak pewien, że nieświadomie, w czasie tego procesu, ludzki umysł przywołuje pozornie nieistotne elementy. To opowieść, która działa podprogowo.
- Niesamowite są sceny pokazujące architekturę domu i to jak one współgrają z ideą bycia uwięzionym.
- Specjalne wybrałem ten właśnie dom. Kiedy po raz pierwszy wszedłem do niego zobaczyłem tę bardzo dziwną klatkę schodową, która wyglądała jak więzienie. Pomyślałem, że to pełne ironii pokazać kobietę, która dopiero co wyszła z więzienia, po czym trafia do domu siostry, który staje się innym więzieniem. Jej pokój jest bardzo smutny, kolory na ścianach są dość depresyjne. Przypomina celę. Podczas kolejnych scen wykorzystywałem rozmaite więzienne motywy. Szczególnie symbol krat więziennych, ich odbicie znaleźć można we wzorach podłogi, drzewach na skwerze, na basenie. Moja koncepcja też szła w tym kierunku. Chciałem być bardzo blisko kamery, kierować wszystkim. Także budowanie takiej konstrukcji jest jak wiezienie, nie możesz się z niej wyrwać. Juliette jest całkowicie zamknięta w pewnej ramie. Ma możliwość ucieczki, od początku otwiera się przed nią możliwość wyjścia z pewnego szkieletu konstrukcyjnego. W pierwszej scenie kamera jest nieruchoma i obserwuje Juliette, która też zastyga w ruchu. Kamera porusza się, kiedy towarzyszy innym bohaterom, powoli także zaczyna rejestrować ruch Juliette.
- A soundtrack też działa w podobny sposób?
- Tak. Na początku filmu muzyka jest przytłumiona, jednolita, a potem, bardzo powoli dźwięk rozrasta się, staje się bogatszy. Na początku jest tylko głos. Chciałem pokazać widowni, że Juliette znajduje się bardzo daleko od ludzkiego świata. Krok po kroku do niego wraca.
- A jak było z montażem, też był zdeterminowany scenariuszem?
- Montaż poszedł bardzo sprawnie. Mieliśmy czas - dwa, trzy miesiące - i mogłem pozwolić sobie na próbowanie różnych opcji, ale razem z montażystą śledziliśmy scenariusz. Najtrudniejszą sprawą było zachowanie balansu i wycinanie scen w momentach, kiedy stawały się zbyt emocjonalne. Chciałem, żeby moja widownia wciągała się głęboko w kolejne sceny, ale żeby coś zadziało się w nich także poza ekranem.
- Właśnie skończyłam czytać twoją powieść „Raport Brodecka” i dostrzegam kilka wspólnych tematów: cisza, uwięzienie, trauma. Pomimo bardzo trudnych i mrocznych spraw, których dotykają zarówno film jak i książka, w obu pełno jest nadziei.
- Film i książka nie są tą samą historią, ale w obu poruszany jest wątek dziecka jako kogoś bardzo ważnego, traumy i momentu złamania, kryzysu w życiu. Głównym tematem powieści jest różnica pomiędzy życiem jednostki a historią. To, jak stajesz się człowiekiem w nieludzkich czasach. „Raport Brodericka” jest tragedią, pozbawioną nadziei. Film chciałem rozpocząć ciemną, mocną atmosferą, tak by małymi kroczkami zbliżał się ku światłu. Powieść skończyłem na tydzień przed rozpoczęciem zdjęć. To było duże przedsięwzięcie, zajęło mi dwa czy trzy lata. Ale też szybko zapomniałem, co zrobiłem.
- Jak postrzegasz różnicę między swoją rolą bycia pisarzem, a reżyserem? Zdecydowałbyś się na przykład na reżyserię czyjegoś scenariusza?
- Myślę, że to nie byłby dla mnie problem. Jeśli tylko historia uwiodłaby mnie w jakiś sposób… Rozmawiałem o tym z Nannim Morettim. Powiedział, że żeby pisać, musi pracować z innymi. Ja mam inaczej. Oczywiście fajnie jest skonfrontować się z wrażliwością drugiego człowieka i dzięki temu stworzyć prawdziwe dzieło. Lubię pisać sam, odrywać siebie samego i mój wszechświat. Przyjemność pisania polega na tym, że stawiasz się w czyjejś sytuacji, znajdujesz się w czyimś miejscu. Kiedy tworzyłem historię Juliette, stawałem się nią. Może jutro napiszę opowieść o psie i stanę się na moment psem. To ogromna przyjemność, mieć różne wcielenia.
RECENZJA
Tytułowe, miłosne wyznanie w filmie Philippe’a Claudela pada tylko w piosence, a jednak „Kocham cię od tak dawna” jest filmem przesyconym różnymi odmianami miłości. Siostrzanej, erotycznej, humanistycznej.
Powoli się przyzwyczajamy. Piosenkarki (Madonna) kręcą filmy, w Polsce najbieglejszym warsztatowo tytułem sezonu jest według mnie „Zero” Pawła Borowskiego, czyli dzieło malarza, a nie reżysera, z kolei debiutancki obraz cenionego francuskiego pisarza, Philippe’a Claudela, był jednym z najważniejszych wydarzeń poprzedniego sezonu nad Sekwaną. Kolejne filmowe przykłady potwierdzają zatem krnąbrną tezę, że nie trzeba wcale żarliwie się edukować, wystarczy po prostu czuć. Siebie i kino.
Debiut Claudela jest ekwiwalentem jego prozy. W wydanych także u nas powieściach pisarza - „Wnuczce Pana Linha”, „Szarych duszach” czy „Niektórych ze stu żalów”, Claudel, spadkobierca klasyków XIX-wiecznej prozy francuskiej, portretuje bohaterów zawsze w ten sposób, żeby nie udało się ich jednoznacznie zdefiniować albo ocenić. To znak rozpoznawczy jego literatury, i – wiele na to wskazuje – kina.
Juliette (najważniejsza, przełomowa kreacja w karierze Kristin Scott Thomas) wychodzi z więzienia. Piętnaście lat odsiadki, aż piętnaście lat! Nie jest agresywna, niewiele w gruncie rzeczy się zmieniła. Trochę zbrzydła, mocno się postarzała, na pewno zobojętniała. Juliette mogłaby powiedzieć za bohaterem „Światłości w sierpniu” Faulknera, że „nie jest śpiąca, ani głodna, ani nawet zmęczona. Znajduje się gdzieś pośrodku, zawieszona pomiędzy tymi wszystkimi stanami”. Trwanie…
Claudel nie dozuje suspensu. Jest w końcu Francuzem, a nie Amerykaninem, dlatego szybko dowiemy się, że wyrok, który odsiadywała kobieta był karą za morderstwo jej syna, wówczas kilkuletniego chłopca; że w trakcie procesu Juliette (z zawodu lekarka) wyniośle milczała, a następnie z tym samym uporczywym, bezlitosnym milczeniem przyjęła wykluczenie z rodziny, rozwód, wreszcie brak kontaktu z ukochaną, młodszą siostrą. Léa (ujmująca Elsa Zylberstein), siostra Juliette, stara się nadrobić stracony czas, wszystkie milczące lata, jest opiekuńcza, wyrozumiała i kochająca. Mieszkająca w jej domu Juliette, długo nieufna, poraniona, dźwigająca na plecach balast winy, w końcu również zaczyna się zmieniać. Prowadzi błahe przekomarzanki na temat twórczości Rohmera, chodzi na basen, ale w relacjach z siostrą na światło dzienne wychodzą także traumy. Juliette dowiaduje się na przykład, że Léa ze strachu nie zdecydowała się na własne dzieci, wybrała adopcję itd.
Juliette stara się zdobyć pracę. Chociaż na początku zostanie wyrzucona z hukiem, za jakiś czas znajdzie zatrudnienie; chociaż jej pierwszy kontakt z facetem będzie smutną i bolesną gimnastyką ciała, wkrótce pozna dwójkę interesujących mężczyzn z własnymi tajemnicami. Ale to długi proces, którego nie można przyspieszyć. Mamy zresztą wrażenie, że Juliette trafiła z jednego więzienia do drugiego. Mimowolnie wyłapujemy pojawiający się w tle kadrów motyw krat, również wnętrza pięknego domu Léi są klaustrofobiczne, celowo niemal puste, przypominają celę. Juliette również jest obca, inna – powinna budzić nienawiść. A jednak, paradoksalnie, nie potrafimy jednoznacznie ocenić tej kobiety, skazać ją i spostponować, chociaż wiemy że chodzi o największe wykroczenie jakie można sobie wyobrazić, złamanie kulturowego tabu - morderstwo własnego dziecka. Ten starannie zrealizowany, psychologicznie wiarygodny film, mówi bowiem o zagadce egzystencjalnych wyborów. Dlatego, pomimo rozczarowującego finału, niepotrzebnie rozwiewającego wątpliwości co do postaci Juliette, film Claudela pozostaje ważnym, przejmującym studium nieuchwytności zachowań. Niczego nie uda się przewidzieć. Naprawdę nie wiadomo, jak zareagujemy na cudzy ból, albo szczęście. Wciąż jesteśmy dla siebie tajemnicą. I to jest najpiękniejsze.
Łukasz Maciejewski
DZIENNIK-KULTURA
KOCHAM CIĘ OD TAK DAWNA
- KINO MILLENNIUM: 23.11.2009
- Czas trwania: 110 min.
- Seans o godzinie: 20:00
- Bilety indywidualne: 10 złotych.